Wiele bym dał, żeby sobie przypomnieć dokładną datę. Mógłbym tego dnia każdego roku zapalić uroczystą świeczkę obok maty. Pamiętam, że było to mniej więcej w połowie marca 2005. Wtedy po raz pierwszy przestąpiłem próg Astanga Yoga Studio.
Przedwojenna kamienica w Warszawie przy ulicy Żurawiej, dwie bramy z domofonem, strome, śliskie drewniane schody na III piętro i oto jest – szkoła jogi urządzona w niedużym mieszkaniu. Zapłaciłem za jednorazowe wejście z zamiarem spróbowania jogi dynamicznej.
Na sali podszedł do mnie Radek Rychlik. Zapytał czy znam asany, kazał używać szumiącego oddechu, zaciskać zwieracze i trenować Powitanie Słońca A. Inni ćwiczyli coś obok na swoich matach. To były zajęcia majsor, choć wtedy jeszcze nie znałem tej nazwy. Spodobało mi się. Wykupiłem karnet na 4 wejścia. A potem na 8. A potem już przychodziłem bardzo często przez 6 kolejnych lat – do końca istnienia szkoły w tamtej lokalizacji…
W zeszłym miesiącu portal joga-joga.pl opublikował artykuł dyskredytujący zdrowotne walory asztangawinjasy. Woda na młyn tych, którzy bez powodzenia spróbowali tej metody i zarazem niezły straszak na osoby, które biorą ją pod uwagę, ale póki co wahają się. Tekst napisał Radek Rychlik we własnej osobie. Zbombardował asztangę. Zostały zgliszcza.
W internecie zawrzało, a portal dolał oliwy do ognia płacąc fejsbukowi za powiększenie (i tak już szerokiego) kręgu potencjalnych odbiorców. Przyczyn tego gwaru jest kilka.
Przede wszystkim autorytet autora. Radek z choinki się nie urwał. Jest znany w środowisku. Cokolwiek napisze, wzbudza kontrowersje i zawsze intryguje. Ludzie przeczytają, choćby z ciekawości, jak opiniotwórczą gazetę. Bo to fachowiec. Studiował anatomię, fizjologię i dziedziny pokrewne. Dysponuje gruntowną wiedzą. Potrafi naukowo uzasadnić swoje tezy.
Sama sucha wiedza jednak może nie mieć wystarczającej siły przekonywania. Lepiej działa, gdy jest poparta umiejętnościami. I tu też punkt dla Radka. 8 lat temu, kiedy polscy ashtangis jeździli z nocnikami pod szafą (miałem fajny granatowy nocnik), on jako gość specjalny warsztatów Basi Lipskiej prezentował przejście od Pincha Mayurasana do Karandavasana i z powrotem (vinyasa z Drugiej Serii). Czynnie badał asztangę na sobie, zanim cokolwiek negatywnego o niej powiedział. A krytyka z ust kogoś, kto wniknął w system, brzmi wiarygodnie i w odróżnieniu od zwykłego hejterstwa jest traktowana poważnie (patrz np. niedawna notka na blogu byłego pracownika Empiku, obnażająca wewnętrzną słabość renomowanego księgarnianego giganta). Na dodatek ta jest konstruktywna: Ashtanga “be”, ale nie zostawiam was na lodzie. W zamian proproponuję jogę funkcjonalną.
Uwagę przykuwa ton wypowiedzi. Pełno w niej kategorycznych, bezwzględnych i mocnych zwrotów, takich jak “prędzej czy później każdego“, “niszczą stawy”, “prowadzą do zwyrodnień” itp. Autor odwołuje się do jednej z podstawowych, uniwersalnych wartości – zdrowia, malując czarno-biały krajobraz: “wadliwe”, “szkodliwe”, “problemy”, co mimowolnie wywołuje niepokój (bo któż nie jest zainteresowany dobrym zdrowiem?).
Jednocześnie artykuł napisany jest w eleganckim stylu, bez atakowania kogokolwiek. Mało abstrakcji, dużo konkretów. Rzeczowo, przejrzyście i zrozumiale. Za jednym zamachem Radek odpowiedział na pytania dlaczego już nie ćwiczy. A teraz ludzie pytają nauczycieli asztangi, czy trzeba się bać…
Poczułem niejako obowiązek odnieść się do jego tekstu, ponieważ mnie również pytają. I sam siebie pytam: dlaczego wciąż ćwiczę? Cóż, może jestem masochistą.
A może inne powody. Odpowiem z perspektywy własnego doświadczenia, czyli 4000 godzin spędzonych na macie i przeszło 120 tysięcy powtórzeń sekwencji ruchowej “opartej o wadliwy wzorzec”.
Ludzie różnią się między sobą, począwszy od budowy ciała, przez charakter i mentalność, na światopoglądzie skończywszy. Z powodu tych różnic wybierają różne zajęcia w życiu.
Radek poznał asztangę mając 20 lub 21 lat. Nie znam jego sportowej przeszłości, ale na ścieżce asan robił postępy błyskawiczne. W czasie krótszym niż 6 lat opanował Primary&Intermediate Series i fizycznie był w stanie wykonać większość (wszystkie?) pozycji z Advanced A. Nie wiem, czy praktykował tę Serię. W każdym razie, jak pisze, nabawił się kontuzji. Miał też nieprzyjemne doświadczenia z nauczycielami. Wreszcie zaczął szukać błędów systemowych. A kiedy ktoś bardzo chce coś znaleźć, prędzej czy później znajdzie…
Ja zacząłem w wieku lat 28. To czyni różnicę. Ćwiczyłem z mniejszą niż 20-latek ambicją, z większą natomiast rezerwą traktowałem nauczycieli. To przecież tylko ludzie. Nie wiedzą wszystkiego. Często próbują zgadywać zamiast otwarcie powiedzieć “nie wiem”. Jeśli nauczyciel jest mało przekonujący lub jego słowa/metody nie sprawdzają się w Twoim przypadku (i, co gorsza, nie znoszą sprzeciwu) – znajdź innego. W 80% słuchaj siebie. Dla nauczyciela zostaw najwyżej 20%. Ta dewiza mi pomagała.
Poza tym miałem za sobą 10 lat intensywnych, czasem morderczych, treningów, głównie koszykówki. Znałem słabe i mocne strony swojego organizmu, jego zdolność do wysiłku. Potrafiłem wyczuć moment, kiedy należy powiedzieć “stop”. Potrafiłem i nadal potrafię bawić się ćwiczeniem, nie brać go za bardzo na serio. Może dlatego po 10 latach praktykowania asztangawinjasy wciąż tkwię gdzieś w środku Drugiej Serii. Ale przynajmniej bez poważnych kontuzji. I czuję się tu dobrze. Nigdzie mi się nie spieszy. Różne ciała w różnym tempie adaptują się do zmian, w tym także – do nowych pozycji jogi…
Postanowiłem podzielić swoją wypowiedź na 3 części, bo jest długa, a nie chcę Cię zanudzić. To oznacza c. d. n.