(Artykuł ukazał się w zeszłym roku na łamach czasopisma Veronique)
Tylko konsekwentne działanie przybliża do celu. Tylko poprzez konsekwentne działanie osiągnięty rezultat jest stabilny. Nawet, jeśli niezamierzony. Wszystko jedno, co robimy – wystarczy, że robimy to dostatecznie długo i często. Zarówno w aspekcie pozytywnym, jak i negatywnym. Przecież wyniszczające przyzwyczajenia (nałogi) są, jak wiadomo, bardzo konsekwentne.
Dieta cud, zabiegi w SPA, ćwiczenia na świeżym powietrzu, aerobik, joga, medytacja, relaks nie uzdrowią cię, jeśli trwają tylko chwilę (mniej niż pół roku to chwila). Per analogiam, tabliczka czekolady, piwo, smażona ryba, dawka stresu i negatywnych emocji sporadycznie ci nie zaszkodzą (sporadycznie to rzadziej niż raz w miesiącu). Twoje zdrowie wynika z tego, co robisz przez 90% czasu. Pozostałe 10% rozchodzi się po kościach.
Dlatego warto znaleźć w życiu zdrową Oś i jej się trzymać. Oś tak mocną, aby ewentualne “skoki w bok” jej nie naruszyły. Współcześnie wybór nie jest łatwy. Otacza nas nadmiar informacji i medialny chaos. Ja miałem szczęście 🙂
8 lat temu zacząłem ćwiczyć asztangawinjasajogę (Ashtanga Vinyasa Yoga), popularnie zwaną asztangą. Z początku niewiele wskazywało, że przy niej zostanę. Ot, zestaw ćwiczeń dla zdrowia, wzmocnienia, utrzymania ciała w dobrej kondycji. TBC, aerobik na stepie i pływanie też powodują podobny stan. Asztanga była na cenzurowanym. Testowałem ją.
Dziś jestem przekonany, że zostanę przy tej metodzie do końca życia. Zakorzeniłem się, wnikam w nią, chcę zrozumieć (niekoniecznie poprzez rozum). Do tego stopnia, że zająłem się tą dziedziną profesjonalnie.
Zadałem sobie pytanie: Co sprawia, że niektóre dyscypliny przemijają wraz z modą albo ludzie zostają przy nich tylko na moment, podczas gdy inne stają się nieodłączną częścią życia, codzienną rutyną, chlebem powszednim? Chciałem przy tym pominąć wpływy osobnicze tworzące “silną wolę”, takie jak predyspozycje psychiczne, wiek, wychowanie itp., a skupić się na dyscyplinie jako takiej. Odpowiedź zamknęła się w trzech słowach: struktura, tradycja, horyzont.
Znana, dobrze określona struktura, czyli punkt zaczepienia i ustalony porządek, stwarzają poczucie bezpieczeństwa. Zawsze wiadomo do czego wracać (jak do domu – “wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”), od czego zaczynać. Jakby poruszać się po znajomym terenie. W przypadku asztangi tym terenem są ćwiczenia fizyczne – asany ułożone w sekwencje (Series) z Powitaniem Słońca jako punktem startowym. Nie ma potrzeby się zastanawiać, wybierać, przebierać w asanach. Wszystko jest gotowe. Nic, tylko korzystać! Cierpliwie i często powtarzać to samo. Wtedy efekt się stabilizuje. Ale… “to samo” nigdy nie jest tym samym. Każde wejście na matę i wykonanie ustalonego układu, jeżeli jest uważne na “tu i teraz”, jest inne. Za to kocham asztangę. Gdyby nawet wkradła się nuda rutyny, zawsze mogę sobie urozmaicić. Jest przecież tyle dostępnych form ruchu dookoła. Choćby nieskończenie różnorodna wielość tańca 🙂
Często brałem i nadal biorę udział w zajęciach jogi według innych systemów. W żadnym nie znalazłem klucza takiego jak w asztangawinjasie – pełnego kompletu ćwiczeń, które mógłbym powtarzać codziennie samodzielnie. Taki klucz z pewnością istnieje, ale przypuszczam, że poznaje się go dopiero po jakimś czasie. A jeszcze później ćwiczenia dobiera się intuicyjnie, zgodnie z potrzebą chwili. Praktyka asztangi również rozwija intuicję. Dopóki jednak ta pozostaje w zalążku, bazujemy na Seriach – jawnym kluczu, dostępnym już dla początkujących.
Metoda musi być znana od dawna. Długotrwała tradycja budzi zaufanie. Jeśli tysiące osób przeszło daną ścieżkę na przestrzeni wielu dziesięcioleci z pozytywnymi skutkami, można podejrzewać, że ścieżka jest uniwersalna.
Pod tym względem joga nie ma sobie równych. Jej początki datuje się na 5000 lat wstecz. Co do tradycji samej formy asztangawinjasy można by mieć możliwości, gdyż tworzono ją dopiero na początku ubiegłego stulecia, jednak mnie taki okres przekonuje. Spotkałem osoby praktykujące dłużej niż całe moje życie i to mi wystarcza za świadectwo słuszności.
Nowoczesne systemy treningów sportowych i fitnesowych oraz diety opracowane przez naukowców są zbyt młode, by potwierdzić ich prozdrowotne działanie. Są skierowane na uzyskanie szybkiego rezultatu widocznego z zewnątrz. W sporcie liczy się poprawa osiągów, fitness rzeźbi sylwetkę i spala “nadmiar” kalorii. Możesz zjeść pączka, no problem. Poskaczesz na Zumbie albo TMT, zredukujesz tkankę tłuszczową. Wtedy znowu możesz zjeść pączka. Czy to nie kręcenie się w kółko?
W praktyce asztangi ów pączek, występujący tu jako antysymbol tzw. zdrowego stylu życia, uchodzi bezkarnie tylko do pewnego momentu. Później staje się hamulcem postępu. Nagle czujemy, że utknęliśmy na progu. Dlatego umiar w jedzeniu, wegetarianizm, odstawienie używek, właściwa pora snu, pozytywne myślenie, etyczne działanie itp. stają się naturalnym wyborem u osoby chcącej podnosić stopień zaawansowania.
Fizyczna praktyka jogi to ćwiczenie ze świadomością tego, co dzieje się w ciele i umyśle. To skupienie do wewnątrz i praca bardziej wewnętrzna niż zewnętrzna. Tylko forma jest zewnętrzna. To działanie w połączeniu z odczuwaniem, z uważnością. Sport wyczynowy tego nie ma. Tam chodzi o uzyskanie wyniku. Ciało służy jako narzędzie do osiągnięcia celu. Joga traktuje ciało jako narzędzie do samopoznania, poszerzenia świadomości. W jodze ciało się uzdrawia, w sporcie – niszczy w imię osiągów. Trenowałem kiedyś wyskok dosiężny według nowoczesnego programu “Super Dunks 2”. Efekty były imponujące, trzeba przyznać, ale ćwiczenia – iście mordercze i moje nogi do dzisiaj noszą negatywne ślady tamtej działalności.
Doświadczenia sportowe pokazały mi jak złudny i ulotny charakter mają takie postępy. Na dodatek stosunkowo szybko osiąga się pewien pułap graniczny. Choćbym nie wiem jak długo kontynuował, modyfikował, usprawniał treningi, wyżej nie podskoczę. Podobnie w wielkim świecie: kto i kiedy przebiegnie 100m poniżej 9,58s? Dochodzimy do muru. Brakuje horyzontu.
Horyzont daje obietnicę rozwoju. Musi istnieć punkt, do którego chcesz zmierzać. Realny do osiągnięcia na tyle, by motywacja nie słabła, a jednocześnie na tyle złudny, by po dotarciu okazało się, że horyzont wciąż istnieje – dalej niż się wydawało! Właściwie już samo zbliżanie się do linii horyzontu przesuwa ją, odkrywając kolejne obszary.
W asztangajodze na każdym etapie są punkty krytyczne, wyzwania, drzwi, progi do przejścia. Zawsze jakiś aspekt wymaga przepracowania. Aspekt bardzo indywidualny oczywiście. Od strony fizycznej mnie np. obecnie fascynuje stawanie na rękach. To mój aktualny horyzont. I nie chodzi bynajmniej o przerzucenie pięt na ścianę, jak w podstawówce (aczkolwiek szczęśliwi ci, którzy mieli taki WF :-)), lecz o kontrolowane wzniesienie nóg ponad głowę i pozostanie na samych dłoniach w równowadze bez żadnej asekuracji. Uchwycenie lekkości pozycji, aby mogła trwać jak najdłużej. Ale widziałem już formy bardziej zaawansowane – balans na jednym ręku, a potem – kto wie? – może całkiem w powietrzu? ;-). Tak czy siak, “potem” leży za horyzontem. Na horyzoncie jest stanie na dwóch rękach. Je ćwiczę, nim się bawię, bo to moja teraźniejszość.
Ostateczny cel też jest ważny. Przecież ścieżka ma dokądś zaprowadzić. W praktyce jogi jest nim totalny spokój, niezależny od warunków. Każdy chce być w harmonii ze światem. Podświadomie nie chcemy walczyć, chcemy akceptować. Joga z medytacją do tego punktu właśnie prowadzą – do wewnętrznego uznania rzeczywistości. Do spokojnego umysłu w momencie największego nawet zawirowania wokół. Koniec świata nie przeraża jogina, bólu i śmierci jogin się nie boi. Ona czy on, dzięki swojej praktyce, docenia i uwielbia każdą sekundę Istnienia.
A skoro już wspomniałem o medytacji, mam swoją ulubienicę. Poznałem ją 3 lata temu. Od tamtej pory staram się ją pogodzić (połączyć!) z asztangą, co nie jest proste, bo doba ma tylko 24 godziny ;-). To Vipassana, doskonale spełniająca moje kryterium ścieżki-Osi na całe życie. Oferuje technikę (czyli jest struktura) opracowaną przez samego Buddę 2500 lat temu (jest tradycja) i zawsze znajdujemy coś w sobie na głębszym poziomie (jest horyzont).
Warto zdecydować się na (c)Oś dla siebie. Skakanie z kwiatka na kwiatek tylko powiększa życiowy chaos i poczucie dezorientacji. Niektórzy przez całe życie “poszukują”. “Co jest dla mnie dobre? Nie wiem. Pójdę do jednego guru, potem do innego guru. Może któryś mnie uspokoi chociaż na pewien czas”. Gdy nie ma ścieżki, nie ma Osi, pojawia się niepokój. Trzeba szukać lekarzy na zewnątrz, podczas gdy najlepsi lekarze są wewnątrz. Regularna praktyka jogi według ustalonej metody kieruje nas wprost do nich. Nazywają się: dr Ciało i dr Dusza. Im zaufaj 🙂
Chociaż nie praktykuję jogi (ale medytuję), to bardzo zaciekawił mnie ten blog.