Kiedy zapisywałem się na swój pierwszy kurs nauczycielski, nie znałem tej formułki. Ona mi przyświecała chyba podświadomie. Skoro już znalazłem dla siebie praktykę na resztę życia, uznałem, że warto poznać ją głębiej. Choćby dla zdrowia i bezpieczeństwa. Przecież przede mną 150 tysięcy Powitań Słońca (3000 * 50 lat, lekko licząc). Wiadomo, że wielokrotnym powtarzaniem ćwiczenia można się równie dobrze naprawić jak i uszkodzić – wszystko zależy od jakości wykonania. A treningi dla przyszłych nauczycieli to bodaj najlepszy sposób, by tę jakość udoskonalić.
Wtedy ani mi było w głowie, żeby prowadzić zajęcia. Po ledwie dwóch latach od poznania metody? To tak, jakby drugoklasista uczył pierwszaka alfabetu, bez pojęcia o tym, do czego ten alfabet służy. Poczekałem więc i zacząłem (dopiero/już) w klasie czwartej 😉
Oczywiście praca jako instruktor na co dzień kształci i rozwija, jednak tytułowa porada najbardziej sprawdza się przy okazji warsztatów. Jak zaprojektować optymalny program? Jaki zestaw ćwiczeń wybrać? O czym mówić? Odpowiedzi na tego typu pytania wymagają poznania przedmiotu od podszewki.
W tegoroczny majowy długi weekend miałem ogromną przyjemność poprowadzić kilkudniowy warsztat na temat asztangajogi. To było niesamowite doświadczenie, pierwsze takie w życiu i na pewno nie ostatnie :-). Saska Kępa, podobnie jak większość Polski, pachniała wtedy… deszczem, czyli warunki na majówkowy piknik słabe, za to na zajęcia pod dachem – jak znalazł! Aura sprzyjała wewnętrznemu skupieniu.
Przygotowania zmobilizowały mnie do nadrobienia zaległości teoretycznych. Pattabhi Jois zalecał maksimum 5% teorii. Do pewnego momentu – zgoda. Nawet jest lżej, bo bardziej beztrosko. Ćwiczę, jak zostałem nauczony, nie zastanawiam się dlaczego i po co właśnie tak, tylko doświadczam, odkrywam wewnętrzną prawdę, bawię się. Ale gdy przychodzi moment przekazania tego dalej, 5% przestaje wystarczać.
Poczytałem więc trochę mądrych tekstów i obejrzałem kilka filmów żeby się dokształcić. Przy okazji poznałem fascynującą historię życia Krisznamaczarii (tego pana, od którego wszystko się zaczęło), postudiowałem z czystej ciekawości Jogasutry, zanurzyłem się w melodię sanskrytu, wniknąłem w fizjologię, mechanikę mięśni wewnętrznych, strukturę powięzi, żeby dotknąć niewidzialnej uddijany, żeby wyjaśnić, dlaczego ćwiczenie bez winjasy jest brawurą, dlaczego ćwiczenie codzienne jest lepsze niż co drugi dzień itp. Do praktyki na swojej macie nie potrzebuję całej tej wiedzy. Ale poza nią już – tak, bo…
Choć wszyscy są tacy sami, każdy jest inny.
No właśnie. Różnimy się od siebie. Gdzieś w środku mamy wspólny boski pierwiastek i na tym koniec podobieństw. Różne ciała, różna przeszłość, różne filtry patrzenia na świat, różne sposoby pojmowania (np. co najmniej 3 interpretacje zdania “stań z przodu maty” ;-)).
Przekonuję się o tym na prawie każdych zajęciach (bo nie prowadzę ich jak robot wydający komendy anonimowej masie) i przekonałem się także na wspomnianym warsztacie. Często musiałem tam tworzyć rozwiązania ad hoc, bo uczestnikami były osoby w różnym wieku, o różnej kondycji fizycznej i różnym “stażu jogowym”. U wszystkich widziałem zapał, ciekawość i chęć współpracy, co mnie dodatkowo motywowało. Wspaniałe, rozwijające zadanie dla (mam nadzieję) obu stron. Różnorodność jest piękna 🙂
Sztuką jest znaleźć język uniwersalny – klucz, który trafi do jak najszerszego grona odbiorców. Czuję się jak raczkujący adept tej sztuki. Dziękuję za to doświadczenie. SERCEM. Do zobaczenia na kolejnych warsztatach!