Poniższy tekst napisałem jako przedłużenie artykułu z portalu AshtangaYoga. Jest zbiorem refleksji podkręconych udziałem w warsztacie Davida Keila. Refleksji na temat zawodu nauczyciela asztangajogi.
Fajnie prowadzi się winjasę dla sprawnych młodych osób, gdzie wszyscy mogą wszystko. To łatwe: mówisz “wdech – podnieś, chwyć, wyprostuj” – oni podnoszą, chwytają, prostują; “wydech – zegnij, sięgnij, dotknij” – zginają, sięgają, dotykają. Proszą o więcej i ćwiczą z uśmiechem na ustach, bo chcą podejmować wyzwania albo potrafią traktować zajęcia jak dobrą zabawę. Dla mnie jako prowadzącego jest wielką radością spotykać takie osoby. Pewnie dlatego, że sam jako uczeń jestem podobny. Zawsze intrygowały mnie zadania leżące potencjalnie poza moim zasięgiem. Czułem, że najbardziej rozwija to, co wydaje się trudne. Skakałem na główkę, ufny nauczycielowi, jednocześnie czujny czy woda jest dość głęboka. Cieszyłem się, kiedy coś zaczynało mi wychodzić, pobawiłem się tym chwilę, po czym wyglądałem kolejnych wyzwań.
“Złap za palec”. Dobrze, ale co jeśli nie mogą złapać? Tego typu sytuacje dostarcza mi obecnie życie z drugiej strony maty. W grupach, dla których prowadzę jogę, wiele jest osób starszych ode mnie o 20 lub więcej lat (50+, 60+), z bagażem doświadczeń zapisanych w ciele, wbudowanym zestawem obciążeń i napięć. Nie mogą tego czy tamtego. Bo lekarz zabronił albo boją się, że coś im się stanie, uszkodzi, zaboli. Bywa, że połowa sali ma trudności z wykonaniem ćwiczenia. Na dodatek są różnorakie powody tych trudności. Co mam wtedy zrobić? Jak im pomóc? Próbuję, kombinuję, zgaduję. Czasem trafiam. Wyciągam cały arsenał środków jakimi dysponuję. Ale to często nie wystarcza, ponieważ środki nauczyciela to jego doświadczenie, które ja dopiero zdobywam.
Jako dwudziestoparolatek poznałem doskonałą metodę, ścieżkę zdrowia i samorozwoju. Doskonałą dla siebie w danym momencie życia. Przeszedłem tą ścieżką kilka lat. Do tej pory rezultaty potwierdzały jej skuteczność, więc chętnie służę pomocą i doświadczeniem osobom w podobnej sytuacji, wieku, kondycji. Nauczyciel po to jest, by pokierować ucznia na drodze, którą sam poznał. A jak będzie wyglądała moja praktyka za 30 lat? Nie wiem. Dlatego tej samej metody nie mogę przyłożyć do osób starszych. Modyfikuję, wybieram z niej to, co wydaje mi się dla nich dobre, bez specjalnego kierunku, przekonania dokąd zmierzam. Dlatego unikam nazywania siebie nauczycielem. Jestem co najwyżej instuktorem. Zgodnie z definicją, że nauczyciel naucza, a instruktor udziela instrukcji. Nie mam kwalifikacji fizjoterapeuty ani rehabilitanta, a często tego się ode mnie oczekuje.
Przypuszczam, że ktoś taki jak David Keil w podobnych sytuacjach radzi sobie śpiewająco. Anatomia i fizjologia to ogromna wiedza, której nie sposób posiąść w jeden weekend. Instruktorowi jogi wiedza ta przychodzi z pomocą, więc warto ją zgłębiać. Ja zaś czuję, że ledwie ją liznąłem, stąd moje obecne dylematy dyletanta.
Kolejna wątpliwość dotyczy długoterminowego wpływu wykonowania serii asztangajogi. Coraz więcej słyszymy o pierwszych zachodnich uczniach Pattabhi Joisa, dzisiaj 60-latkach, którzy nie praktykują już takich samych serii jak 30 lat temu. Zdrowie im nie pozwala. Robią modyfikacje.
Sam Gurudżi też w pewnym wieku przestał ćwiczyć, czyli na sobie nie sprawdził dokąd prowadzi uczona przez niego metoda. Do połowy lat 90 w jego szkole odbywały się dwie sesje jogi dziennie. Rano ćwiczyli goście z Zachodu, po południu – Hindusi. Ci ostatni nie praktykowali serii asztangi, za to cudzoziemcy – jak najbardziej tak. Gurudżi dawał im to, po co przyjeżdżali i co byli w stanie wykonać. Pierwsza Seria? Proszę bardzo. Druga Seria? Bardzo proszę, ćwiczcie! Wszyscy byli młodzi, silni i ambitni. Ćwiczyli.
Jako ludzie, wszyscy mamy głowę i tułów, zdecydowana większość z nas posiada 4 kończyny. A jednak drobne różnice proporcji, budowy stawów, napięć mięśni itp. powodują, że każde ciało jest niepowtarzalne i na dobrą sprawę tak niepowtarzalny powinien być zestaw ćwiczeń. Na milion osób powinno być milion różnych sposobów praktyki jogi. Oczywiście wówczas byśmy się w tym wszystkim pogubili. Cześć i chwała twórcom sekwencji za to, że dziś mamy “gotowce”. Chcę jednak podkreślić swój pogląd, że Pierwsza Seria nie jest panaceum dla każdego. Nigdy nie dowiemy się czy ta metoda jest najlepsza. Jest być może dobrym punktem wyjścia do czegoś lepszego. Musielibyśmy wiele razy cofać czas o 100 lat żeby testować sekwencje alternatywne do czasu znalezienia najbardziej optymalnej. A może w przyszłości ktoś opracuje całkiem inną serię – skuteczniejszą, bardziej uniwersalną?
Napisawszy to, odczułem ulgę. Jakbym pozbył się zbędnego obciążenia. Czy podcinam gałąź, na której siedzę? Możliwe, ale krytyczne spojrzenie jest potrzebne. Bezwzględnie stosowane metody muszą czasem podlegać weryfikacji.
Przy okazji na chwilę strąciłem poprzeczkę samooceny. Zauważam, że mój przypadek jest powszechny. Dotyczy wszystkich nauczycieli. Choćby nie wiem jak bardzo byli autoryzowani i certyfikowani, są tylko ludźmi. Skąd mogą wiedzieć co dzieje się w drugim człowieku? Zgadują, diagnozują, prognozują. Czasem trafią ze swoją diagnozą, czasem chybią. Bardziej doświadczeni po prostu trafiają częściej. Jedni są uważani za lepszych, inni za gorszych. Różnica między jednymi a drugimi polega głównie na współczynniku trafności zgadywanek oraz stopniu pewności siebie. Ci bardziej pewni siebie generalnie budzą większe poczucie zaufania. Słyszy się “on to wie, on tak powiedział” i uczniowie zawierzają takiej osobie. Czują oparcie. Ja takiej pewności siebie jeszcze nie nabrałem. Używam “może zrób tak”, “spróbuj inaczej”, “zobacz czy coś się poprawi jak postawisz stopę dalej” itp. Raczej bez kategorycznych zaleceń.
Spotykając różnych nauczycieli skorzystałem z wielu ich wskazówek, ale wiele innych musiałem wyrzucić do kosza, bo były nie dla mnie na danym etapie praktyki. Dlatego dziś rzadko pytam “jak powinno być?”. Przeważnie pytam “jak Ty robisz?“
Bardzo dobry artykuł. Wnioski, do których doszedłeś i którymi zechciałeś się podzielić z czytelnikami są zbieżne z moimi przemysleniami 🙂 Przedstawiłeś je w wyważony i ciekawy sposób. “Gotowce” są dobre, bo pozwalają wyłączyć umysł albo przynajmniej ograniczyc jego nadaktywność i skupić sie na praktyce i na oddechu. Ryzykowne jest jednak wpadanie w pułapkę serii – traktowanie ich jako jedynego korzystnego układu asan i narzucanie ich praktyki innym. Wiedza anatomiczna, znajomość funkcji mięśni i ich przyczepów pozwala dobrać ćwiczenia / asany w sposób stosowny do ciała praktykującego. Pozwala w skuteczny i bezpieczny sposób przygotować ciało do “podręcznikowych” wersji asan. Za najbardziej wartosciowe i odważne uważam stwierdzenie Davida, że nauczyciele powinni brać odpowiedzialność za swoje słowa i czyny. Jeśli poprawiają ucznia (np. przyciskając na siłę jego dłonie płasko do podłogi w dandasanie) powinni wiedzieć, w jakim celu to robią i , w razie potrzeby, wyjaśnic to dociekliwemu uczniowi. Jeśli tego nie wiedzą i nie rozumieją czemu służą i jakie mają działanie konkretne korekty ale mimo to narzucają pewne rzeczy uczniom, bo “tak im sie wydaje”, bo “tak zostali nauczeni”, powinni zadać sobie pytanie czy słowo “nauczyciel” adekwatnie oddaje ich kompetencje ;). Pozwolę sobie zakończyc przydługi komentaz cytatem z wywiadu z Davidem: “Uczniowie są odpowiedzialni za swoje ciało a nauczyciele za bezpieczne postępy uczniów. Jeśli uczeń chce wykonać w jak najkrótszym czasie jak największą liczbę asan a nauczyciel go do tego zachęca, ryzyko wystąpienia kontuzji rośnie. Dopiero kiedy między uczniem a nauczycielem rozwinie się więź oparta na zaufaniu ryzyko wystąpienia kontuzji będzie małe ? po prostu uczeń zatrzyma się w miejscu wskazanym przez nauczyciela i nie będzie miał do niego żalu o ?ograniczanie? jego praktyki. Nauczanie powinno być oparte na uważnej obserwacji. Z kolei odpowiedzialność ucznia polega na tym, by mógł czasami powiedzie nauczycielowi ?stop, na dzisiaj wystarczy?.