W tym roku znowu nie zaznałem urlopu z prawdziwego zdarzenia. Pracuję w trybie ciągłym od 6 lat. (Deja vu?)
Na szczęście sytuacja zmienia się odkąd zacząłem odmawiać przyjmowania ofert niskobudżetowych. Najwyższy czas zadbać o godne finanse, zatroszczyć się o siebie, zacząć siebie doceniać. I cenić. Biorę wolne od działalności charytatywnej.
Ważne: zacząć od siebie. Szukanie potwierdzeń w świecie zewnętrznym słabo działa. Po pierwsze czyni cię zależną/ym, a po drugie, tam obok potwierdzeń czai się równie wiele zaprzeczeń. Jeżeli jesteś podatna/y na pochwały, prawdopodobnie negatywne opinie będą cię deprymować.
To tak jak z zakochaniem. Nikt się w tobie nie zakocha, dopóki ty się w sobie wewnętrznie szczerze nie zakochasz. Nikt cię nie doceni, dopóki ty sam/a nie dostrzeżesz swojej wartości. I nie chodzi o wmawianie sobie czegoś, tylko o solidne, stabilne poczucie, że to prawda.
Oczywiście pozytywny feedback pomaga. Jest miły, budujący. Czujesz się na właściwym miejscu, masz wrażenie, że zmierzasz w odpowiednim kierunku. Dobra opinia i uznanie mogą nawet przez pewien czas rekompensować niedostatki materialne. Ale uznanie, choćby największe, choćby pochodziło od wpływowych osób, autorytetów i miliona fanów, czynszu ani wakacji ci nie opłaci…
Jeśli nie pracujesz i nie masz pieniędzy, jest to zrozumiałe na zasadzie bezpośredniej zależności. W przyrodzie energia krąży, obiekty się nią wymieniają. Chcesz otrzymać – musisz w zamian coś dać.
Ale jeżeli pracujesz dużo, a pieniędzy z tego nie ma, to chyba gdzieś popełniasz błąd. Mam co najmniej 4 pomysły, gdzie on może tkwić:
- Nie robisz tego dobrze
- Nie robisz tego z radością
- Nie masz przekonania, że to, co robisz, jest słuszne, ergo nie jesteś przekonująca/y dla innych
- Nie wierzysz, że za to, co robisz, inni mogą chcieć zapłacić
Słyszałem, że się nadaję, radości mi nie brakuje, a przekonywać mnie do asztangi nikt nie musi, więc… WTF? Zostaje punkt (d).
Poszedłem po rozum do głowy. Pomyślałem: “Michał, idź tam, gdzie twoja usługa naprawdę jest potrzebna, czyli wymierna w złotówkach bądź innym prawnym środku płatniczym. Masz wszystko: ugruntowaną praktykę, doświadczenie instruktorskie, dość wiedzy, komunikatywność. Od 10 lat zajmujesz się jogą intensywnie organoleptycznie. Na własnej macie spędziłeś przeszło 5000 godzin. Długo już jesteś praktykiem także dla innych, stajesz się coraz bardziej świadomy mechanizmów i procesów jogopochodnych. Zauważ, że dwudziestoletnie dziewczynki po kilku warsztatach i (może nieco starsi) jogowi teoretycy bez skrupułów mianują siebie nauczyciel(k)ami, swoją pewnością przyciągają tłumy albo proponują zajęcia indywidualne. A tobie wciąż się wydaje, że 120 czy 150 zł za godzinną lekcję to za dużo? Przejrzyj na oczy, chłopaku!”
To całkiem ciekawe, bo kiedy zrezygnowałem z zajęć, które nie przynosiły dochodu, natychmiast pojawiły się bardziej intratne propozycje. Wystarczyło stworzyć przestrzeń, ale nie tylko w kalendarzu. Kiedyś nie mieściło mi się w głowie, jak można płacić 600-1000 zł miesięcznie za prywatne zajęcia jogi. Przecież karnet open w dobrej szkole kosztuje mniej niż 250. Dopiero kiedy mi się to zmieściło, kiedy wczułem się w sytuację osób, dla których jest to najlepszy, a być może jedyny sposób na rozpoczęcie nauki, takie osoby zaczęły przychodzić. Równie ciekawe jest to, że wcale o to nie zabiegałem. Żadnego marketingu, ogłaszania, płacenia Guglowi ani Fejsbukowi.
Indywidualny przewodnik pomoże pokonać bariery (wiekowe, ruchowe, językowe).
Błyskawicznie przełożyło się to na finanse. Co do joty spłaciłem kartę kredytową, której kwota zadłużenia lada moment osiągnęłaby 5-cyfrową wartość, będąc pokłosiem wielu chudych (chudszych nawet ode mnie) miesięcy od zeszłego roku.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nic nie trwa wiecznie. Czas prosperity kiedyś się skończy. Ważne, żeby wykorzystać dobrą monetę jak najuczciwiej, dzielnie kuć żelazo póki gorące, uczyć się z bieżących doświadczeń, być wdzięcznym za nie. A wdzięczność, podobnie jak szczęście, ma tę magiczną właściwość, że dzielona nie maleje 🙂
P. S. Obrazek wybrany na ikonę wpisu ma niewiele wspólnego z treścią. To po prostu zabawa tytułem filmu. 2 lata temu zobaczyłem bilboard i domalowałem “A”.