Droga powrotna do Polski, 9 października 2014. Gnamy przez noc, silnika prawie nie słychać. Nasz autokar przesuwa się po autostradzie bezszelestnie jak statek kosmiczny w przestrzeni międzygwiezdnej. Wyglądam przez okno. Jest magicznie. Na serbskim niebie ogromny księżyc, pachnący jeszcze świeżością pełni, a ja szczęśliwy uśmiecham się do siebie. W myśli mam tylko wielkie “DZIĘKI, udało się!”. Udało się to, czego do końca nie byłem pewien 🙂
Pierwszy zapał
Pomysł należał do Mirjany. W czerwcu, wychodząc ze Studia po swojej ostatniej przedwakacyjnej praktyce, rzuciła pytanie: “Michał, zrobisz warsztat u nas, w Macedonii?”. Poczułem wtedy, jak źrenice z wrażenia rozszerzają mi się na całą gałkę oczną, a kąciki ust zahaczają o uszy. “Z przyjemnością, Mirjana!” – odpowiedziałem. Umówiliśmy się na kontakt. Wyjechała do swojego kraju.
Przedsięwzięcie ani proste, ani jego powodzenie – oczywiste
Po stronie polskiej zostałem sam jak palec. Nie miałem kompletnie pojęcia jak się zabrać do tematu. Na kiedy zaplanować wyjazd? Na ile dni? Co zawrzeć w programie? Gdzie ogłaszać? Kto zorganizuje transport? I największa zagadka: kto mi pomoże z międzynarodowymi formalnościami finansowo-prawnymi? Odpowiedź na ostatnie pytanie przyszła najszybciej: wiadomo, że nikt. Przynajmniej dopóty, dopóki nie zapewnię, że będzie z tego jakiś zysk do podziału. A że nie mogłem zapewnić, musiałem zainwestować kapitał i zostać królikiem własnego eksperymentu na nieznanym polu minowym. (Dzisiaj marketingowcy mogą z politowaniem pokiwać nade mną głową, bo koniec końców, po serii błędów strategicznych, dopłaciłem do interesu ponad 1000 zł, czyli, jak stwierdził Rafał, był to częściowo refundowany urlop w pracy 😉 )
3 miesiące na przygotowania i zebranie grupy wydawało się wystarczającym czasem. Życie szybko zweryfikowało te założenia. Przez całe lato tylko kilkanaście osób zapytało o szczegóły. Czworo z nich zarezerwowało miejsca. To bardzo mało. Ekonomiczny sens zaczynał się od 12. “Może początek września coś zmieni?” A gdzie tam, nihil novi sub sole. Byłem o krok od kapitulacji.
Na szczęście po drugiej stronie Internetu dzielnie walczyła
Mirjana
Macedonka, której rodzinę dobry los osiedlił na chwilę w Warszawie. Szczęśliwym dla mnie trafem wybrała studio jogi na Saskiej Kępie, gdzie zaczęła praktykować asztangawinjasę. Bardzo zdolna uczennica 🙂
Wątpię, czy bez jej pomocy dałbym radę doprowadzić proces do szczęśliwego finału. Kilkakrotnie motywowała swoją wiarą. Kiedy mnie nachodziły wątpliwości, ona wynajdywała pozytywne rozwiązania. Jej zaangażowanie było ogromne. Załatwiła więcej niż przewidywała nasza umowa. Hotel, drugi hotel last minute, transport, wszelkie pomocne kontakty na miejscu oraz bycie naszym najlepszym przewodnikiem po zwiedzanych miejscach. (Gdybyście chcieli zorganizować coś w Macedonii, bardzo polecam jej biuro podróży Wellness Holiday, choć Ego podpowiada mi, żebym zachował ten kontakt na wyłączność dla siebie 😉 )
Do grupy dołączyły jeszcze dwie duszyczki. Tym sposobem we wtorek 30 września pod osłoną nocy wyjechaliśmy z Dworca Zachodniego przygotowani mentalnie na 32-godzinną podróż…
Turystyczno-kulturalnie
W Macedonii wszystko jest macedońskie: wino macedońskie, kawa po macedońsku, macedoński owczarek, macedońska cyrylica. Kiedyś był jeszcze Aleksander Macedoński, niestety zmarł.
Macedończycy kochają swój kraj. Są z niego dumni, ale w sposób inny niż niektórzy Polacy z Polski. Umieją się cieszyć, pochwalić dobrem narodowym i pięknem przyrody, podzielić dorobkiem kultury. A prastary ten dorobek i przebogaty.
Nie zatrzymaliśmy się w słynnej Ochrydzie, gdyż po rekalkulacji na mniej liczną grupę wzrósł jednostkowy koszt pobytu w naszym pierwotnym hotelu. Na szczęście udało się znaleźć inny, w Strudze – małej miejscowości położonej nad tym samym Jeziorem Ochrydzkim. I bardzo dobrze, że tam właśnie. Z dala od pokus kurortu oszczędziliśmy czas (na spokojny sen) oraz cenne denary 😉
U podnóża gór, nad brzegiem wody. Idealne położenie, moje ulubione połączenie. Jak Sthira i Bhaga.
Struga to przyjemne miasteczko do zwiedzania przy okazji zakupów. Wszędzie blisko, wszędzie pieszo. Osiedla prawosławnych Macedończyków vis-?-vis osiedli muzułmańskich Albańczyków. Sąsiadujące ze sobą dwa główne wyznania w ciągu wieków stworzyły ciekawy architektoniczny patchwork (trafne określenie Kasi). Na balkonach swojsko suszą się gacie, a obok nich – zasłonki z… czerwonej papryki. Miejski targ pełen rękodzieła, darów natury i multijęzykowego gwaru jak na wieży Babel. Po ulicach spacerują kobiety w burkach. Co kilka godzin z meczetu słychać donośny śpiew meuzina (pierwszy raz w życiu miałem bezpośrednią styczność z kulturą islamu). A wszechobecna cyrylica sprawiła, że przypomniałem sobie lekcje rosyjskiego z moja wychowawczynią w podstawówce 😉
Lingwistycznie zbytnio się nie rozwinąłem przez te 10 dni. Do komunikacji wystarczył angielski, polski(!) oraz śladowe ilości rosyjskiego. Poza tytułowym pozdrowieniem i grzecznościowym здраво utrwaliłem sobie 2 macedońskie słowa: повлече i туркање, widując je na drzwiach po kilka razy dziennie.
Merytorycznie, czyli joga
Postawiłem na to, co w moim przekonaniu jest esencją i źródłem największej siły systemu asztangi: ciągłość. Moim celem było zapewnienie warunków do codziennej porannej praktyki. Na tym mi najbardziej zależało. I to się udało.
Każdego ranka na swoich matach pojawiało się 6 lub 5 osób (kobiece dni przerwy należy uszanować). Wszyscy bardzo chcieli wykorzystać ten czas jak najlepiej. Budujący widok, budujące uczucie. Nawet w moonday nie próżnowaliśmy – było wspólne wykonanie Sekwencji Księżycowej wg Sweeney’a.
Czas poświęcony sobie jest bezcenny. Często spekulujesz “czy w ogóle opłaca mi się rozwijać matę?”. Otóż zawsze się opłaca. Nawet jeśli tylko usiądziesz na niej i pooddychasz świadomie przez minutę, opłaci się. Może następnego dnia zapragniesz pokiwać palcem. Wtedy zrób to. Porusz nim. Może zechcesz się przeciągnąć. Zrób to z wdechem. Zamiast się zniechęcać ZACHĘĆ SIĘ! I kontynuuj tę zachętę każdego dnia.
Ja również mogłem skorzystać. Przejście z pokoju do sali zajmowało wolnym krokiem 3 minuty. Żadnych większych obowiązków, każdy poprzedzający wieczór podobny, więc i poranki łatwo ułożyły się pod praktykę własną przed pierwszymi zajęciami. Spokój, ustalony rytm. Czyż nie za tym tęsknimy w zawirowaniach i pośpiechu codzienności?
Popołudniami pracowaliśmy tematycznie nad szczegółami techniki AVY, jednak największą radość (trudno się dziwić) sprawiły zajęcia akrojogi 🙂 – na kolejnych wyjazdach będzie ich więcej, obiecuję!
Wieczorami zaś praktykowaliśmy najprostszą buddyjską medytację, trenowaliśmy wydłużanie oddechu, a także próbowaliśmy naśladować mantrującego Manju Joisa 😉
Kameralna grupa ma co najmniej dwie zalety nie do przecenienia. Po pierwsze łatwiej jest się wzajemnie poznać, zarówno prywatnie jak i na płaszczyźnie “zawodowej” (płaszczyźnie maty). Nauczyciel może więcej uwagi poświęcić każdemu uczniowi. Po drugie mamy większą mobilność decyzyjną. Mimo, iż każdy jest indywidualnością z własnym poglądem na wszystko, planowanie czasu, nawet spontanicznie, przebiega bardzo sprawnie. W naszym przypadku zgranie było doskonałe. Byliśmy zgodni, niemal jednomyślni. Trafiłem na wspaniałych ludzi 🙂
Zdjęcia z naszego pobytu można obejrzeć w albumie na fejsbuku.
Marzenia się spełnia ją
Organizowanie warsztatu w Macedonii było moim drugim doświadczeniem tego typu. Pierwsze miałem kilka lat temu w Bajkowej Zagrodzie. Szkoda, że tak rzadko do tej pory się decydowałem na takie działania, bo naprawdę to lubię. Współpraca to moje drugie imię. Powinniśmy w życiu robić to, co kochamy. Jeśli potrzymasz za mnie kciuki, w przyszłym roku też wyjedziemy na jogę, może nawet kilka razy 🙂
Namaste